Oskar Kolberg [?]
Cokolwiek o Jastarni i półwyspie Helui
I. Jastarnia leży na półwyspie Helu, owym wąziuchnym języczku ziemi, wchodzącym w Morze nasze Bałtyckie, gdzie został proboszczem mój przyjaciel ks. Gii. Powinszowałem memu przyjacielowi nowej godności, za co zostałem od niego zaproszony na kąpiel morską w lecie. Korzystając z tego, wybrałem się z domu i przyjechałem do Pucka, leżącego już nad morzem, gdzie, jak to mówią, świat już deskami zabity, a ja miałem jeszcze i poza te deski zaglądać.
Dziwnie mnie się zrobiło, kiedy stojąc nad brzegiem, spoglądałem na te wody i na ten mały, niski, znikający niejako we wodzie pasek ziemi, który był celem mojej podróży. Wtem, przechadzając się nad brzegiem, nasycając się widokiem wspaniałego morza i przysłuchując się cichej grze fal morskich, spostrzegłem na widnokręgu mały czarny punkt, który się widocznie coraz bardziej powiększał i przybliżał. Po półgodzinie przekonałem się, że to żagiel prosto idący na Puck. Rozciekawiony, postanowiłem odczekać nadejścia łódki; może była z Jastarni, może mogłaby mnie zawieść do mego przyjaciela.
Już łódź była nad lądem; wtem żagiel spada, a kotwica wyrzucona zostaje. Trzech ludzi niemłodych wyszło z łódki, z których jeden miał duże aż pod brzuch buty, inni dwaj spodnie mieli podkasane; boso, z kilku miechami (workami), brnęli z dziewięć kroków do brzegu. Przybliżyłem się do nich i przemówiłem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“ – „Na wieki wieków amen“ – odpowiedzieli razem silnymi męskimi głosami narzeczem kaszubskim. „A skądeście?“ – „Z owej wyspy, którą pan widzisz, z Jastarni“. – „A ksiądz proboszcz w domu?“ – „A jest. Czy może pan zna naszego księdza proboszcza?“ – „Tak, znam go – odpowiedziałem – a chciałbym go odwiedzić“. – Na te słowa nie tyle rozciekawili, jak ucieszyli się rybacy, a rybak w butach wielkich, który snadź był panem tej łódki, rzekł bez namysłu: „To pan dzisiaj z nami pojedziesz; my tylko zboża przyszliśmy kupić a za godzinę będziemy gotowi. O, jak się nasz ksiądz proboszcz z gościa ucieszy“ – dobrodusznie dodali.
Szliśmy tedy razem do miasta. – „A czy tam u was zboże nie rodzi się?“ – pytałem ich się po drodze. – „Nie, panie my tylko kartofle sadzimy sobie, żyta lub chleba kupować sobie musimy w kraju“. W „kraju“? Pomyślałem sobie, co by to było za miejsce, a dowiedziałem się po drodze do miasta, że tak nazywają ląd stały dla odróżnienia go od swego półwyspu. Za godzinę byłem gotowy i udałem się z dwoma przyjaciółmi do brzegu. Już moi rybacy tam mnie oczekiwali. Łódka stała na mieliźnie o dziesięć kroków od brzegu oddalona. Oni brnęli we wodzie do łódki. „Jak ja zaś się tam dostanę?“ – powiedziałem. – „Niech pan się na mnie położy“ – rzekł ów z butami i nastawił mi swoje szerokie plecy. Poznałem natychmiast, co on zamyślał, a ponieważ innego sposobu nie było, dałem się do łódki przenieść. Prawdę wyznać muszę, wstydziłem się nieco tego transportu mego jestestwa, zwłaszcza gdy u brzegu śmiech moich przyjaciół odbił się o uszy moje, ale pomyślałem sobie: kiedy chcesz mieć wygody, nie powienieneś się udać w podróż. Tak się pocieszając, zostałem przeniesiony i spuszczony do łódki, gdzie usiadłem na miechu żyta.
Znajdowałem się tedy na wodzie, w łódce, od ciągle ruchliwego morza chwiejącej i bujającej się jak kolebka. Zatrwożyła mnie ta ruchliwość łódki, ale przekonanie, że doświadczeni rybacy jadą ze mną, dodało mi otuchy. W łódce tymczasem wszystko uszykowano i na komendę żagiel pociągniono do góry. Łódka się przechyliła cokolwiek, ale wnet się podniosła, żagiel został przymocowany, a tedy dalej w imię Boże. Zaczęło się kolebanie łódki, lecz tak, że raz przednia część, raz tylna część się podnaszała, a ponieważ wiatr z boku, dlatego jedna strona łódki była niższa od drugiej. Trwogę moją, zapewne na twarzy stąd się odbijająca, oddalał starszy rybak siedziący przy sterze, mówiąc: „Niech się pan nie boi, tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa; kiedy wiatr z boku to zawsze łódka idzie pochylona“. Oglądałem się za „krajem“, a tu już znacznie byłem oddalony od lądu, tylko powiewaniem chustek życzyli mi moi przyjaciele z Pucka szczęśliwej podróży, a ja im dziękowałem podobnież. Coraz więcej a więcej łódź się oddalała, coraz mniejszymi się wydawały przedmioty w „kraju“, jak domy i drzewa. Smutno mi się robiło i nie dziw, bo człowiek stworzony do ziemi, a nie do wody; smutno mi się robiło, bo zdawało mi się, iż się z ojczyzną, z rodakami już żegnam na zawsze. Tak i jeszcze gorzej – pomyśliłem sobie – jest około serca tym, co się puszczają do Ameryki.
Ale niedługo mnie takie myśli zajmowały, widziałem bowiem wkoło siebie same nowe dla mnie rzeczy. Najprzód, ta łódź dosyć obszerna; z trzydzieści osób pomieściłoby się na niej dobrze; ten maszt, żagiel, te różne liny, kije i wiosła; było się czemu przypatrywać i o co się rozpytywać. Z wielką otwartością i dobrodusznością objaśniali mi rybacy wszystkie szczegóły łódki, ale za to zaczęli i mnie się wypytywać i egzaminować, a z taką szczerością i prostotą, że bynajmniej nie czułem się tym urażony. Tak mnie zupełnie dokładnie pytali, skąd jadę, jak się nazywam, jakie moje imię i zatrudnienie, czy mam ojca i matkę jeszcze, ile braci i sióstr, a potem musiałem im opowiadać nowiny ze świata, a szczególnie: jak to tam z wiarą naszą, bo gazety licho o tym piszą. Odwdzięczyli mi się też rybacy opisem swojej wioski, zwyczajów i zatrudnień półwyspiarzy. I tak tedy płynąłem coraz wyżej w morze, coraz bardziej kraj się usuwał, a półwysep coraz dokładniej się rysował. Łódka wprawdzie zawsze szła po jednej stronie schylona, ale poznawszy się z rybakami i przyzwyczaiwszy się do kolebania, już niczego się nie obawiałem. Tu i ówdzie tylko ptak jaki morski, miewa [mewa] lub kaczka, albo kolp’ morskaiii przelatywały, zresztą cisza wkoło, pluskająca tylko przerywana wodą. Wobec ogromu tych wód człowiek czuje swoją ułomność; a choćby kto w „kraju“ nigdy nie pomyślał o Bogu, na morzu i Bóg mu się przypomni i sumienie obudzi. Stąd też sobie tłumaczę tę bogobojność, jakiej byłem świadkiem na wyspie. „Cudowny, panie, jest Pan Bóg na ziemi, ale na morzu jeszcze cudowniejszy“ – rzekł do mnie rybak.
Coraz więcej przybliżaliśmy się do wyspy, z daleka widzieliśmy Cejnowy i Kusfeld, wioski na wyspie leżące; już widać było wieżę kościelną i chaty Jastarni, na górze pięknie się odbijające o tło zielonego lasku. Po półtrzeciagodzinnej podróży przybyliśmy krótko przed zachodem słońca do lądu. Jak mnie wniesiono, tak mnie znowu wyniesiono z łódki; znowu miałem ziemię pod nogami. Wesoło i serdecznie westchnąłem: „Bogu dzięki“, i dalej do wsi. Któż zaś opisze moje zdziwienie, kiedym w Jastarni zupełnie co innego znalazł od tego, com sobie o niej wystawiał i co mi inni o niej mówili. Myślałem sobie, „wyspa Hel jest to o parę stóp tylko nad wodą unoszący się kawał piasku, tam ot chaty, kilka drzew wkoło, a zresztą tylko piasek i woda“. Pomyliłem się bardzo, bom szedł do Jastarni przez długie, piękne łąki; wprawdzie nie są w kulturze, bo na całej wyspie ani koni, ani pługa nie ma; nie są też nizińskieiv , ale jednak trawa pieknie rosła; dalej były też pola kartoflane, a choć na piasku, wcale zielone i pokaźne. Tuż za łąką wzdłuż morza ciągnie się gaj wysoki, a rybacy mi powiadali, że w nim bardzo pięknie, o czym się nazajutrz sam przekonałem. Tak zdziwiony tym niespodzianym widokiem, szedłem dalej do wsi; nie mogłem sobie tylko wystawić, co by ten szum rozciągły, odbijający się o me uszy, znaczył. Pytam się moich rybaków, a oni: „To wielkie morze tak szumi; to nigdy nie jest tak spokojne, jak małe, przez które jechaliśmy“. – Ot, dostałem respekt przed tym wielkim morzem, choć go jeszcze nie widziałem.
II. Wchodzimy do Jastarni. Kościół otoczony rozłożystymi dzrewami, chaty niektóre murowane, inne bardzo liche, a przed każdą narzędzia rybackie, bo każdy mieszkaniec, wyjąwszy księdza i nauczyciela, jest rybakiem. Piasku, którego dotychczas nie spotkałem jeszcze i o którym myślałem, że go już nie znajdę, znalazłem we wsi, ale też taki głęboki, jakiego jeszcze nigdzie nie widziałem. Powiadali mi moi przyjaciele w Pucku, iż piasek tak jest wielki, iż jeżeli napiętki niedobrze do butów przymocowane, łatwo je w piasku zgubić można, co też jednemu z nich podobno się zdarzyło. Ja wprawdzie moje buty i nogi w całości zatrzymałem, ale z wielkim tylko trudem doszedłem do plebanii leżącej wśród wsi, niejako na najwyżej uwianym piasku. Zapukałem – otworzono. Miłe i radośnie było przywitanie i uściskanie nasze. Pokrzepiwszy się najprzód pokarmem i napojem, bo taka podróż morska doskonałego doskonałego dodaje apetytu, zacząłem opowiadać me przygody, a potem gawędy o starych i nowych dziejach. Późno już było w noc, kiedyśmy się udali na odpoczynek.
Nazajutrz rano po mszy świętej pragnąłem bliżej poznać ten kawałek ziemi, do którego przybyłem, a mianowicie chciałem się kąpać. Idąc tedy do wielkiego morza, o paręset kroków tylko od plebanii oddalonego, nauczyłem się od mego przyjaciela, jak to po piasku chodzić trzeba, tj., że całe nogi płasko trzeba stawiać. Spróbowałem i szło już lepiej. Inny kraj, pomyślałem sobie, inny obyczaj. Wtem naraz zobaczyłem wielkie morze. Chociaż szum i huk morza już z daleka mnie dolatywały, myślałem z początku, że to był modry jaki gęsty obłok; wspaniały i wzniosły widok. Dokąd tylko oko sięga, wzdłuż i wszerz, nic, jak tylko woda i woda, aż z niebem woda połączać się zdaje. Okręty niektóre dwu- lub trzymasztowe, przesuwające się po niej, cóż one znaczą w takim wód ogromie? Najwierniejszy to na ziemie obraz nieskończoności Boga.
Takimi uczuciami, długo, długo stałem na tak zwanych dynach (Dünen), tj. groblach z piasku usypanych od rąk Pana Boga, ciągnących się we wysokości 30-40 stóp ponad wodą wzdłuż całej sześć mil długiej wyspy, a ochraniających resztę wyspy od przelewów morskich. Obsiane one są harszczem, szczególnym rodzajem owsa, który na to służy, ażeby piasek latający przytrzymywać. Zeszliśmy z tych dyn, a oto jeszcze 20-30 kroków i byliśmy tuż nad morzem. Wiatr był średni, a jednak bałwany się piętrzyły, bieliły się, w trzech i więcej rzędach do brzegu podążyły, by się tam z trzaskiem rozbić, o 8 do 10 kroków się po brzegu rozpłynąć i znowu do wód morskich powracać na to tylko, aby znowu za nadchodzącym bałwanem tę samą grę powtórzyc. Od niezwykłego tego widoku trudno mi się było oderwać, nawet niemal zbezczeszczeniem majestatu morza wydało mi się zapytanie ks. proboszcza, czy już nie mam ochoty przekąpać się. Ale ponieważ właśnie po to przyjechałem i sobie uważałem, że wielu śmiertelników z bardzo daleka zjeżdża się do morza, by w jego falach pokrzepić swe grzeszne cielsko, więc kąpałem się. Oj, bałwany mnie tęgo przetrzepały; dzielna, nie do zapłacenia była kąpiel, aż mi ani wyjść z wody się nie chciało, chociaż ks. proboszcz nalegał, iż pierwszą razą najwięcej dwie minuty tylko we wodzie zostać wolno, nie chcąc się zanadto osłabić.
Po kąpieli przechadzaliśmy się nad morzem (idąc ku zachodowi); po lewej stronie dyny, po prawej przypływające i odpływające wciąż z łoskotem fale. Poszedłszy tak z ćwierć milki, zboczyliśmy na dyny. Stąd co za prześliczny widok! Tuż za dynami, które nieraz w kilku rzędach się wzdłuż morza ciągną, rozciąga się piękny, gęsty, zielony gaj; aż miło było patrzeć na tę mieszaninę liścia różnego brzósk, olszyn, jarzębin, dębów i sosen. Prędko zeszliśmy do niego i odpoczęli na pieknej murawie, pod gęstymi krzakami olszyny. Zaiste, skarb nieoszacowany ten lasek z swymi prostymi i gęstymi gankami (alejami) dla wyspy, a szczególnie dla ks. proboszcza tamtejszego. Codziennie też przechadzaliśmy się po nim. Początek swój bierze od Wielkiej Wsi, ostatniej wioski „kraju“, a chociaż się niaraz zrzadzi cokolwiek, to bez przerwy się ciągnie aż do wioski Boru (po niemiecku Danziger-Heisternest), poza którą rozpoczyna się las wielki, szeroki z ćwierć do pół mili, a długi z dwie mile, ciągnący się aż do końca wyspy, do wioski (dawnieszego miasteczka) czysto luterskiej i niemieckiej, Helu.
Bo trzeba wiedzieć, że te trzy wioski należące do parafii jastarskiej, jako to: Jastarnia, Bór i Kusfeld, są czysto polskie i katolickie, ani jednego tam Niemca i Żyda nie ma. Tak samo w Cejnowach, należących już do parafii swarzewskiej (Schwarszau). Nawet w Helu jest jeden rybak katolik i kilka czeladzi katolickiej. Ciekawy byłem, czemu taka odrębność pomiędzy Helem a resztą wyspy, a ks. proboszcz następujący mi dał pogląd historyczny półwyspu.
Pierwsza osada, rozumie się, rybacka (bo handlowego znaczenia półwysep mieć nie może) był Hel. W tamtejszym kościele znajduje się kamień z wyrytą liczbą 1174; być może, iż już wtenczas w Helu murowany zbudowano kościół (?). Dopiero r. 1378 podnieśli go Krzyżacy do godności miasta z prawem lubeckim. Stary Hel zburzony został przez Szwedów, a nowy wybudowano dalej, na samym końcu półwyspu, gdzie i dzisiaj leży jeszcze. Kiedy r. 1525 pomiędzy starostą puckim a obywatelami miasta nieporozumienia powstały względem osoby nowego mianowanego proboszcza, odstąpili wszyscy Helanie za przykładem Gdańska od wiary katolickiej i zobowiązali swego księdza tak nabożeństwo odprawiać jak w Gdańsku, tj. po lutersku. Od onego czasu Hel był i jest luterski, nawet inną osadę, tuż przy Jastarni leżącą, może o 500 kroków tylko od niej oddaloną założył, tj. Bór, który jeszcze na początku tego stulecia był luterski, dziś zaś jest czysto katolicki i polski. Najbardziej się zapewne do tego przyczyniała z jednej strony wielka odległość od luterskiego Helu, a z drugiej strony tak wielka bliskość Jastarni katolickiej, bo pod wpływem starosty puckiego zostającej, kiedy Bór razem z Helem dawniej stały pod zwierzchnictwem Gdańska.
O tym i o innych zdarzeniach wyspy i o zwyczajach wyspiarzy rozmawialiśmy często i długo i czegom się dowiedział, krótko opiszę, ażeby i dalej rozeszła się wieść o jedynym polskim półwyspie Helu.
Trudno opowiedzieć początek Jastarni i Kusfeldu. Jastarnia (po niemiecku Putziger Heisternest) zapewnie stąd imię nosi, iż dawni mieszkańcy „kraju“ tylko na Wielkanoc dla łowienia łososi na półwysep przybywali, po czym znowu do „kraju“ powracali; a ponieważ Kaszubi Wielkanoc z niemiecka przezwali jastry, dlatego ta osada od tych jastr przezwaną została Jastarnia.
Tuż przy Cejnowach, w języku ludowym Chałupami przezwanymi, leżały za polskich czasów dwie warownie: Władysławowo i Kazimierzowov, dla lepszej obrony Pucka ze strony morza zbudowane, a mające swe nazwy od dwóch braci, królów polskich, po sobie następujących, Władysława IV i Jana Kazimierza. Warownie te od Szwedów zburzone zostały, a dzisiaj już ani najmniejszego śladu po nich nie ma. W ogóle półwysep był często i długo pod rozkazami plądrujących Szwedów, którzy, wypędzeni z „kraju“, tu bezpieczny ze wszech stron zakątek znajdowali. Po skończonych wojnach szwedzkich był on tak zniszczony, iż np. w Kusfeldzie, liczącym dzisiaj przeszło 400 mieszkańców, tylko jedna chałupa została.
Dzisiaj ludność wyspy coraz bardziej się powiększa i nie dziw bo lud zdrowy, trzeźwy, pracowity; gorzałki nie ma, kulturą nowomodną mało jeszcze oblizany, chwali Pana Boga i na utrzymanie swoje ciężko pracuje. Bo zawód rybacki nie lekki bynajmniej. Wprawdzie od rana aż do wieczora przez cały rok nie pracują jak rolnik w „kraju“, ale uciążliwą praca ta zawsze jeszcze pozostaje. Codziennie, kiedy wychodziłem przed wieczorem na przechadzkę, ciągnęli rybacy do morza, po trzech wsiadywali w łódkę i dalej na morze. – „Czemu tak późno w noc wyjeżdżają?“ – pytałem się. – „Jadą na bańki i stornie, a może uda im się też skarpi złowić“. – „Co to są bańki, stornie, skarpie?“
„Oto widzisz – odrzekł ks. proboszcz – nie umiesz ryb po polsku nazwać. Nie dziwuję się tobie, bo i niejeden uczony nasz nie wie, iż niemieckie Flundern nazywają się albo bańki, kiedy są małe, lub stornie, kiedy są większe; a ryby skarpie nazywają Niemcy Steinbutte, a i niejeden Polak już je tak nazwał“. I zaczął mi dalej opowiadać, jak rybacy, wyjeżdżając teraz po trzech w łódce na noc na morze, pracują przez całą noc aż nazajutrz do obiadu, siecie zapuszczając i wyciągając z wielkich głębi morskich, a przybywszy do lądu, zaraz odsyłają połów do Gdańska, bo tylko świeże stornie są pokupne. Gdańsk, dokąd nie tylko latem, ale i zimą jeżdżają, jedynym jest miejscem sprzedaży i zakupna dla wyspiarzy; Puck prawie w żadną tu nie wchodzi rachubę. Przespawszy się tedy po obiedzie cokolwiek, rybacy muszą przed wieczorem jeszcze swe sieci naprawić, bo na wieczór ta sama ich praca czeka. Rozumie się, iż kiedy morze burzliwe, na połów wypłynąć nie można. Połów na stornie trwa około 3 miesiące; przez czerwiec, lipiec i sierpień, po czym w wrześniu i październiku nastepuje połów na śledzie, węgorze i breitlingi, który już tak trudny nie jest, bo siecie, na wieczór w morzu zapuszczone, tylko nazajutrz rano się wyciąga. Najintratniejszy jest połów na łososie, odbywający się na wiosnę: w marcu, kwietniu i maju, na który to połów wszyscy nawet kobiety i dzieci, wychodzą na brzeg wielkiego morza, by pomagać przy przyciąganiu do brzegu sieci poprzednio daleko w morze zapuszczonych. Wielka radość, kiedy połów się uda, ale też tym większy smutek, kiedy omyli, jak to przeszłego roku było (r. 1873), bo od połowu łososi zależy zamożność lub ubóstwo rybaków.
– A zimą co robią rybacy? – pytacie mnie. Oto niewiasty i dzieci siecie więzą, a mężczyźni się zatrudniają połowem na psy lub świnie morskie lub łowieniem w siecie kaczek morskich. Z tłuszczu pierwszych wytapiają tran, ich wątroba jest delikatesem; a kaczki morskie dobrze podobno smakować mają.
III. Najciekawszy zawsze zostaje porządek, jakim się wszyscy rybacy wyspy podzielili dla połowu. Wszyscy mieszkańcy np. Jastarni podzielili się na 6 matszoperii, czyli związków rybackichvi, z których każdy ma pewne miejsce w morzu do połowu łososi i węgorzy; śledzie bowiem i stornie wolno łowić, gdzie się podoba. A jest to taki podział dla uniknienia sporów i nienawiści potrzebny, bo na wyspie ani policji, ani żandarmów nie ma; wyspa się sama rządzi. Na czele takiego związku rybackiego, czyli matszoperii, stoi tak zwany szyper, a około niego inni rybacy (maszopi) na cały rok się zgromadzają, czyli maszopują się, nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, i dzieci. Przy podziale zaś ryb, czyli zarobku, jest ten podział, że każdy mężczyzna żeniały dostaje jedną całą część, wdowa po dawniejszym maszopie połowe tego, kobiety i dorosłe dzieci czwarta część (do tej kategorii jest policzony ks. proboszcz, który od każdej matszoperii podobną część dostaje), niedorosłe dzieci zaź ósmą część tego, co żeniały maszop, ósmą część odbiera też organista. Rozkład ten wszystkich rybaków na pewne związki sprawia, iż wszyscy zarówno przy połowach zarabiają; sprawia, że wszyscy równo są albo zamożni, albo ubodzy, wyrabia pewien porządek społeczny, którym nie tylko wewnątrz są połączeni, ale w jakim nawet przed świecką zwierzchnością występują. Wszystkie rzeczy dotyczące się zarządu wioski podlegają uchwale wszystkich, a rząd, o ile się da, szanuje tutejsze zwyczaje i organizacje. Przyznać też trzeba, iż rząd wszelakie ma względy dla półwyspiarzy, ażeby tylko rybołóstwu nie dać upaść; w podatkach jest oględny, szkoły i kościoły z własnych najwięcej funduszów utrzymuje, w każdej wiosce założył szkołę, tak iż nie ma żadnego dziecka, co by czytać i pisać nie umiało, soli do solenia ryb za niższą oddaje cenę; nawet teraz podobno zamierza rybaków spowodować, ażeby rybołóstwem w większych rozmiarach, tj. na większych statkach i daleko w morzu się zatrudniali, jako to w Anglii i w Francji się dzieje, skąd nie tylko krajowi bogactwa się przysporzy, ale każdego czasu w razie wojny gotowi są majtki, marynarki wojennej. Mówią, że ludność polska jest czysto rolnicza; o nie! może ona też być dobrze rybacka, jak to mieszkańcy półwyspu Helu pokazują.
Mowa półwyspiarzy jest kaszubska. Ja byłem pierwszy raz w Kaszubach, więc ich narzecze mnie bardzo zaciekawiło. Ze żalem wprawdzie dostrzegłem często niemieckie słowa, ale jądro języka jednak jest polskie. Przyznaje się otwarcie, iż narzecze kaszubskie pod niejednym względem daleko lepiej mi się podoba niż język, jaki się dalej w „kraju“ wyrobił, bo nie zdaje mi się to bynajmniej być zaletą naszego języka, iż się przycisk zawsze na przedostatnią tylko sylabę kładzie, przy czym monotonności uniknąć nie można. Czyni to samo i Kaszuba, ale najczęściej kładzie przycisk na trzecią, czwartą, ostatnią, tak iż mowa ich dla ucha nie-Kaszuby dla swego rozmaitego akcentowania powabną się staje. Znalazłem też kilka osobliwych wyrazów, których w polskich stronach albo wcale, albo w innym znaczeniu używają, jak to: perzynko – cokolwiek; bokadość – dosyć, wiele; wszeternastko – wszystko, babnica – kruchta; nogawica – pończocha – i wiele innych. Jeżeli słyszą rybacy, iż ktoś z nich sadzi się na mowę polską, to mówią, że polaszy, tj. natrąca z polska. Dodać do tego należy, iż szczególnie narzędzia rybackie oznaczają nazwami, o których nie wiem, z jakiego są wyjęte języka; rybacy Niemcy w Helu te same rzeczy podobnież nazywają. Tak np. kotwica nazywa się draga; wiosła – remy; siecie na śledzie – mance; siecie na stornie – cezy; głębia morska – szur; latarnia morska – bliza.
Jak dzisiejsi wyspiarze wiernie zachowali język przdków swoich, tak samo też zachowali ich wiarę. Uderzająca ich prostota i pobożność w kościele, nad wszystkimi zaś celują swym śpiewem, mianowicie w różańcu i w litaniach, bo w innych pieśniach przygodnych śpiew ten przez wpływ szkoły i organisty już wiele na swej świeżości i wdzięku utracił. Jak czyste fale wód morskich bez przestanku się unoszą i spuszczają, bez przerwy dążąc do brzegu, tak też śpiew ten z silnych wydobyty piersi czasem trzema, czterema i więcej głosami przy najakuratnieszym crescendo i decrescendo bez pauzy dąży silnym rytmem (nie taktem) do chwały Boskiej i zbudowania siebie i bliźniego. I zaiste, nigdzie jeszcze tak dobrego śpiewu ludowego nie słyszałem jak w Jastarni; najserdeczniej się modlą śpiewając, a melodia jest tak piękna, iż każdego głęboko zachwyca. Często przed nabożeństwem jeszcze szedłem do kościoła tylko, aby śpiewowi się przysłuchiwać i rozkoszować się w tym morzu głosów i melodii. Wy wszyscy szukacie tam gdzieś w Niemczech wzorów śpiewu ludowego; czemu nie przybywacie do Jastarni? Spytać się rybaków, kto ich tego śpiewu nauczył, to sami nie wiedzą: ich prapradziadowie już tak śpiewali, a zapewnie ich wnuki i prawnuki tak samo śpiewać będą, bo już dzieci od trzech do czterech lat nie tylko różaniec, ale i inne pieśni śpiewać potrafią; podczas wieczorów zimowych przy więzieniu sieci ich się nauczyli, największą ich uciechą jest siedzieć przed kościołem i nucić za tymi, co w kościele śpiewają. W parafiach sąsiednich „kraju“ już nie znają śpiewu „rybackiego“. Co do melodii różańca, to może ich śpiew jest ten sam, jakiego nas uczył św. Jacek, nauczający różańca w Gdańsku i okolicy.
Ale nie tylko w śpiewie, lecz i we wielu innych praktykach okazuje się ich prostota i pobożność. Tak świecą rybacy po dziś dzień świąt: św. Walentego, Józefa, Antoniego, Jana, Anny, Rocha, Rozalii, Michała i Barbary, w sam dzień; ich kosciół, choć drewniany, ale wewnątrz pięknie i gustownie przyozdobiony, miłe czyni wrażenie. Kolorem ich ulubionym, rybackim, jest modry, bo nie tylko modre noszą żakiety majtkowe [marynarskie], ale i kobiety lubią kolory modre; nawet kościelne ławki, wnętrze kościoła i krzyże przy drogach modro śa ufarbowane.
Przy takich studiach rybackich, przy kąpaniu i wesołej rozmowie prędko płynął czas. Dwie jeszcze zrobiliśmy wycieczki: jedną do wioski Hel, drugą do Oksywia, wioski kościelnej na przeciwległym brzegu małego morza z półtrzecia mili od Jastarni oddalonej, naturalnie morzem, nie koniami, bo takich na wyspie nie ma; nie wołami, bo we woły tylko do chorych ks. proboszcz jeżdża. Do i od Helu wiatr dobrze służył; tak samo też do Oksywia, ale z powrotem cisza (w języku rybackim glada) padła zupełna; a ponieważ w Oksywiu przenocować nie chcieliśmy, odjechaliśmy przeto krótko przed zachodem słońca na morze. Moi rybacy wiosłami musieli pracować, bo wiatru nie było, a że to żadną nie jest zabawką z półtrzecia mili wiosłami pracować, łatwo się każdy domyśli. Tego wieczoru i tej nocy na wodzie, póki żyję, nie zapomnę. Niebo było zupełnie pogodne, cisza najzupełniejsza; z początku księżyc nam cokolwiek przyświecał, potem i ten się za górami schował, a my jechaliśmy resztę drogi śród nocy, tylko gwiazdy nam przyświecały i dwie latarnie morskie półwyspu; te ostatnie jedynie nam wskazały stronę, do której nam sterować było potrzeba. Gdyby ich nie było, po czym moglibyśmy się byli stósować (orientować) na tym przestworze wód, gdzie żadnych szos drzewami obsadzonych nie ma jak w „kraju“? O, były to chwile głębokiego i poważnego dumania, któremu takt wioseł, we wodę uderzających, nie tylko nie przeszkadzał, lecz dopomagał. Śliczna i niezapomniana ta noc. Po pięciogodzinnej podróży przybyliśmy o jedenastej godzinie do brzegu wyspy.
Tak tedy prędko przeszło te parę tygodni, które przepędziłem na półwyspie, bo chociaż półwysep niedługi i wąski, to jednak było się czemu przyglądać, za czym rozpytywać się i zastanawiać się. Wyznam szczerze, iż wyspę i rybaków szczerze polubiłem; wszak i Pan Jezus mianowicie z rybaków wybrał uczniów swoich. Przy pewnym kierunku umysłu można tam być zupełnie szczęśliwym. Przyznał mi się też ks. proboszcz tamtejszy, iż na tym ostatnim zakątku kraju i diecezji naszej czuje się zupełnie szczęśliwym. Cieszyłby się bardzo, gdyby sąsiada księdza we większej miał bliskości, bo najbliższy jego sąsiad, ks. dziekan w Swarzewie, z półczwartej mili oddalony; ale trzeba się (mu) uspokoić, kiedy tego mieć nie można.
Pożegnałem tedy ten zakątek świata, który, aczkolwiek nam taki bliski, zwyczajami i zatrudnieniem tak nam obcy. Pożegnałem tych rybaków, z którymi się już byłem zapoznał cokolwiek i których serdecznie pokochałem. Pożegnałem nareszcie i ks. proboszcza tamtejszego, którego burze teraźniejszych walk kościelno-politycznych osobiście tak mało dotykają – i taką samą łodzią, jaką przybyłem, znowu odjechałem do Pucka. Przybywszy do domu i zatrudnień moich, często myślami przebywałem śród morza przy rybakach. Prostaczkowie! nie znają rozkoszy światowych, ale nie zaznają też gorzkich ułudzeń jego.
IV. Hel. Miasto z kościołem luterskim. Półwysep Hela, przez mieszkańców samych i na Puckiej Kępie nazywany Hel, znaczy to samo co hyl – lub chyl – miejsce wzniesione, odkryte dla wiatrów – holm, chełm. Czemu stawiasz dom na hylu? Chyl nadmorski – góra nadmorska. Być, stać na chylu. Porównaj: chylić.
V. Jastarnia (Heisternest). Kościół katolicki. Kościół drewniany, smołą oblany. Jedni wywodzą od jaster (jastra – Wielkanoc), drudzy od stornie, ja sądze, iż jedynie od wyrazu jaster (aster), jasternik (porównaj jasternik nadmorski – A[ster] tripolium), których to roślin czy kwiatów ma być niemało na Helu, przy brzegu morskim. Łowią ryby: łosoś (losos, mielnica), jasanter (jesiotr), plotka (flądra).
i„Pielgrzym“, Pelplin 1874, R. 6, z. 11, 12, 13, 14.
ii[Prawdopodobnie chodzi tu o ks. H. Gołębiewskiego, proboszcza na Helu w latach 1872-1887, późniejszego autora Obrazków rybackich. Pelplin 1888.]
iii[Kolp morska – kołp, łabędź morski.]
iv[Autor ma tu na myśli urodzajne łąki w powiecie Nizinnym.]
v[Warownie dzisiaj nie istniejące. Dziesiejsze Władysławowo nie znajduje się w miejscu dawnej twierdzy z XVII wieku. Prawdopodobnie twierdze te leżały w pobliżu dzisiejszych Chałup na Helu.]
vi[Matszoperia, obecnie: maszoperia, organizacja rybaków, odpowiednik cechu rzemieślniczego w mieście. Była to jednak organizacja o ściślejszym związku wewnętrznym, ze względu na system podziału dochodów z połowów. Zob.: J. Kucharska, Z. Batorowicz Rybołówstwo przybrzeżne w Kuźnicy. Studia i materiały do historii wsi polskiej w XIX i XX w., pod red. A. Zawistowicz-Adamskiej, Wrocław 1958, s. 119-250.]